Nie zakładam, że niszczenie czyjejś własności nie może być przez nikogo odczuwane za większą szkodę lub przynajmniej za równą tej, jakiej możemy doznać od terrorysty w sposób bezpośredni. Nie zakładam też, że za takie nie może uchodzić obiektywnie. Są to sprawy dobrze nam znane i wydaje się, że do ich zrozumienia nie jest potrzebna specjalistyczna wiedza z zakresu filozofii bądź psychologii. Wystarczy pewne doświadczenie i to, co nazywa się potocznie intuicją. Intensywność doznań, jeśli chodzi o wyrządzane nam krzywdy, nie stanowi istotnego kryterium, na mocy którego wyodrębniamy terrorystyczne działania. O ile zatem w ramach szerszej interpretacji krzywdy, wynikającej z tego rodzaju skierowanych na naszą własność aktów, pojęcie „terroryzmu” skażone byłoby tak znacznym stopniem względności, że zawsze byłoby sprawą dyskusyjną czy mamy faktycznie do czynienia z aktem terrorystycznym, to może rzeczą słuszną byłoby stwierdzić, że tego typu interpretacja winna zostać zaniechana.
Musimy jednak mieć świadomość , iż decyzja o wyborze węższego znaczenia wyrządzanej krzywdy rozwiązuje problem jedynie częściowo. Pozwala na pewno na uniknięcie nieuchronnej w innym przypadku względności w pojmowaniu zjawiska terroryzmu, niemniej nie wyjaśnia jeszcze, dlaczego tak rozumiana krzywda jest bezwzględnie zła moralnie.
Panuje dość powszechne przekonanie, że źródłem moralnej odrazy, jaką odczuwamy w odniesieniu do aktów terrorystycznych jest to, że krzywdzeni są w nich ludzie niewinni. Uważa się, że terroryści, w przeciwieństwie do prowadzących wojnę żołnierzy, bądź sprawców politycznych zabójstw, a nawet zwykłych rzezimieszków, nie kierują się w swoich działaniach zasadą nietykalności osób niewinnych. Zasada ta z grubsza głosi, że osoba uznawana za niewinną nie może być przedmiotem takich samych działań represyjnych, jak ci, którzy są stronami istniejącego konfliktu. Przyjmuje się, iż każdy występujący między ludźmi konflikt ma swój wewnętrzny obszar, którego zakres można określić z większą lub mniejszą precyzją. Niekiedy zdarza się tak, że trudno mieć pewność w odniesieniu do określonych osób, czy są stronami konfliktu czy też nie. Nie sposób jednak wyobrazić sobie rzeczywistego konfliktu, którego natura bezwzględnie wykluczałaby istnienie osób, w stosunku do których można by mieć słuszne przekonanie o ich niewinności. Czy moglibyśmy, na przykład, sensownie utrzymywać, że z perspektywy konfliktu między narodem żydowskim a narodami arabskimi, nie ma człowieka, który nie byłby zaangażowany po jednej z jego stron? Ewentualna trudność mogłaby polegać, na przykład, na przypisaniu właściwego z tego punktu widzenia statusu żonom izraelskich żołnierzy bądź też członkom najbliższej rodziny bojowników z Hamasu, lecz czy moglibyśmy mieć wątpliwości w tej sprawie odnośnie dwuletniej eskimoski z Półwyspu Czukockiego?
Problem nie tkwi zatem w niedorzecznym pytaniu, czy w ogóle istnieją niewinni ludzie i czy przysługuje im z tego powodu nietykalność, lecz w pytaniu, na podstawie jakich kryteriów możemy ich niewinność ustalać. Poglądy w tej kwestii, które mogą liczyć na stosunkowo szeroką aprobatę, są mało wiarygodne, pomimo, że zrozumiałe wydają się leżące u ich podstaw racje. Otóż, wielu piszących na temat terroryzmu filozofów przyjmuje, że niewinność ofiar nie powinna być definiowana z perspektywy niezależnej od tego, co ma na ten temat do powiedzenia sam terrorysta. Twierdzi się, że kwestia niewinności nie jest możliwa do obiektywnego ustalenia, ze względu na brak społecznego konsensusu co do jej ostatecznych kryteriów. Zgadzam się, że trudno jest sformułować tak uniwersalne kryteria niewinności; na ogół zgadzam się także z tego typu myśleniem, które zakłada, że gdyby się okazało, iż jest to faktycznie niemożliwe, to w odniesieniu przynajmniej do niektórych aktów terrorystycznych można byłoby domniemywać istnienie jakiegoś rodzaju moralnego uprawomocnienia. Na samą konsekwencję tak sformułowanego warunku zgodzić się jednak nie mogę. Oznaczałoby to bowiem, że terroryzm dzieliłby los pozostałych działań polegających na stosowaniu przemocy wobec ludzi, takich jak zabójstwo czy wojna, co do których dość powszechnie zakłada się istnienie wyjątków od zasady zabraniającej ich wykonania. Wyjątkowość takich przypadków uzasadniana jest najczęściej w oparciu o zasadę, że możemy w sposób moralnie usprawiedliwiony używać przemocy wobec osób, które swoim zachowaniem stwarzają zagrożenie dla naszego życia, o ile nasze postępowanie jest jedynym sposobem uniknięcia krzywdy będącej nieuchronnym i zamierzonym skutkiem ich działania. Mam duże zrozumienie dla tych, którzy wykluczają relatywizm moralny w odniesieniu do akcji terrorystycznych i ustalają jednoznaczne, niepodważalne i bezwyjątkowe kryteria ich moralnego zła. Dla prawidłowego uzasadnienia takiego stanowiska kluczową sprawą jest niewątpliwie sposób ustalenia niewinności ofiar w działaniach terrorystycznych. Nie sądzę jednakże, że za antidotum na tego typu trudności mogą być uznane próby definiowania niewinności z punktu widzenia samych terrorystów. Założenie, że za człowieka niewinnego należy uznać każdego, kto jest tak postrzegany przez terrorystę, pomogłoby z pewnością wyeliminować brak porozumienia w tej sprawie między stronami konfliktu, niemniej pociągałoby za sobą również możliwość manipulowania definicją terroryzmu przez samych terrorystów.