Powyższy tytuł z dużą dokładnością sugeruje perspektywę, z której problem terroryzmu mam zamiar rozważyć. Nie będzie to z pewnością perspektywa militarna, w ramach której stosowną rzeczą są  analizy ładunków wybuchowych oraz efektywność zastosowanej taktyki krzywdzenia ludzi w celu wywołania zniewalającego strachu. Nie będzie to również perspektywa polityczna, gdzie terroryzm pojmuje się jako jedno z dostępnych człowiekowi narzędzi, pomocnych w walce o władzę lub przy powoływaniu do istnienia  okoliczności sprzyjających realizacji ważnych społecznie bądź też religijnie celów.  Trudno byłoby jednak zaprzeczyć temu, że zarówno aspekt militarny, jak i polityczny są historycznie nieodzownymi komponentami pełnego zrozumienia zjawiska terroryzmu we współczesnym świecie. Nie byłoby też przesadą powiedzieć, że publiczne zainteresowanie terroryzmem sprowadza się dzisiaj w dużej mierze do jego strony militarnej i politycznej. Do takiego wniosku może dojść każdy, kto zainteresowany jest informacjami i komentarzami poświęconymi temu zagadnieniu w  masowych środkach przekazu, które, jak wiemy, przedkładają często medialność wydarzeń nad ich faktyczne znaczenie.

Terroryzm uwikłany w polityczne bądź militarne interesy jednostek, grup społecznych, a nawet narodów, bywa często traktowany jedynie jako bardziej lub mniej skuteczne narzędzie realizacji partykularnych celów i w wyniku tego zostaje pozbawiony samodzielnego znaczenia. Imperatyw hipotetyczny, bądź też konsekwencjalistyczny model wartościowania, to powszechnie znane symbole odzwierciedlające sposoby myślenia o świecie, które nakazują skupienie uwagi na analizie celów -– ich definicji i znaczeniu – kosztem starannego dochodzenia do podobnej wiedzy o procedurach ich osiągania. Mało kto potrafi dzisiaj poprawnie zdefiniować akty terroryzmu, ponieważ zajmuje nas problem ich efektywności, a przede wszystkim ich spektakularność. Obrazy pokiereszowanych kawałków ludzkiego ciała oraz rozważania na temat ewentualnych sprawców i przedsięwziętej przez nich taktyki działania, bardziej nas obchodzą, aniżeli wiedza o tym, jakie własności  odróżniają zamach na World Trade Center od innych przypadków wyrządzania krzywd i czy  w ogóle istnieją okoliczności, w których uzasadnione byłoby stosowanie terrorystycznych metod przeciwko takim ludziom jak my. Pewnym paradoksem jest to, że nie jesteśmy zainteresowani, tak jak należy, właściwym przedmiotem naszego strachu, natomiast całą uwagę skupiamy na rzeczach, które z punktu widzenia odczuwanych obaw o przyszłość świata nie wydają się szczególnie interesujące.

Nasz stosunek do poszczególnych aktów terroryzmu i do ludzi, którzy je podejmują, musi być niezależny  od faktycznych okoliczności ich występowania, które nota bene w każdym przypadku są odmienne. W przeciwnym razie terrorysta mógłby być jednocześnie uznawany za bojownika walczącego o wolność lub inne słusznie przynależne ludziom prawa. Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że mogą istnieć sytuacje, w których akty terrorystyczne byłyby dopuszczalnym sposobem realizacji jednostkowych bądź grupowych interesów. Wielu ma ochotę ten krok zrobić. Uważam takie poglądy za błędne. Każdy, kto ma podobną do mojej opinię na ten temat, musi traktować zjawisko terroryzmu jako problem przede wszystkim natury moralnej. Tylko moralna perspektywa zapewnić może bowiem wystarczająco szeroki consensus w zasadniczych dla kwestii terroryzmu sprawach, jak przyjęcie właściwych kryteriów odróżniania aktów terrorystycznych od innych działań polegających na wyrządzaniu krzywdy ludziom, takich jak zabójstwo czy też wojna. Tylko w obszarze moralnego myślenia można nadać aktom terroryzmu specyficzny status bezwzględnej niesłuszności – jako jedynym spośród działań powodujących ludzką krzywdę. O ile bez trudu moglibyśmy przytoczyć znane od czasów Arystotelesa argumenty uzasadniające wyjątki od zakazu zabijania ludzi w jednostkowej, bądź też nawet masowej skali, co ma miejsce w przypadku prowadzenia wojen sprawiedliwych, to prawidłowe rozumienie aktu terrorystycznego możliwość taką jednoznacznie i nieodwołalnie wyklucza. Odczuwanie moralnej odrazy do działań terrorystycznych, a tym samym do ich sprawców, ma swoje źródło w dość powszechnym przekonaniu o absolutnej naturze moralnego zła, jakie otacza tego typu czyny. Mało kto potrafi jednak podać wystarczające uzasadnienie dla takich przekonań.

Jedną z cech, jakie najczęściej przypisuje się aktom terrorystycznym, jest ich w pełni racjonalny charakter. Nazwanie czyjegoś działania czynem terrorystycznym, zakłada po stronie  sprawcy dokładnie przemyślane intencje i zamiary, jasno określone i sprecyzowane cele, wolną od logicznych uchybień taktykę postępowania, a także chłodno wykalkulowaną strategię ich osiągania. Działanie terrorystyczne nigdy nie jest przypadkowe. Nie jest żartem, ani psikusem, który czyni się innym w celach zabawowych. Nie jest też skutkiem zaburzeń emocjonalnych ani chwilowej utraty rozumu jego sprawcy.

Działania terrorystyczne tym się wyróżniają spośród wszelkich działań przynoszących ludziom szkodę, że przebiegają zawsze zgodnie z pewną określoną procedurą postępowania sprawcy, którą swego czasu Immanuel Kant uznał za odmianę imperatywu hipotetycznego i nazwał niewinnie „prawidłem zręczności”. Imperatyw tego rodzaju powiada, jak powinniśmy postępować, tj. jakie czyny należy koniecznie przedsięwziąć, aby osiągnąć upragniony cel. Pojęcie „zręczności” jest terminem dosyć luźno związanym z moralnością i można przypuszczać, że Kant zastosował go do określenia tego typu przypadków nie bez kozery. Otóż, dotyczy ono tylko tego typu działań, które koniecznie powinny być wykonane ze względu na samą możliwość osiągnięcia celu, a nie ze względu na możliwość osiągnięcia celu rozumnego, dobrego bądź słusznego. To, czy cel ma jakąś wymierną wartość moralną lub to, czy jest zgodny ze zdrowym rozsądkiem i uznaną tradycją, nie ma większego znaczenia, a przynajmniej nie ma prawomocnego uzasadnienia poza - być może - jednostkową perspektywą  samego sprawcy. Najważniejsze jest tu myślenie w kategoriach tego, co należy uczynić, aby cel ten osiągnąć. Położenie nacisku na tak rozumiany techniczny aspekt działania powoduje, że sprawca pozostaje obojętny na inne kryterium oceny swojego postępowania niż to, które wynika z przyjętych przez niego praktycznych konieczności w odniesieniu do założonego wcześniej celu.

Postępowanie terrorysty według opisanego schematu cechuje, jak słusznie przypuszczają niektórzy, podwójna strategia działania – powoduje on zajście określonego działania na skutek  wykonania zamierzonej czynności. Mówiąc z pewnym uproszczeniem, można założyć, że na każdy akt terrorystyczny składają się dwa czyny: czyn zamierzony oraz czyn powodowany. Różnica między nimi w odniesieniu do interesującego nas zjawiska terroryzmu polega na tym, że czyny drugiego rodzaju, choć stanowią podstawowy cel i jedyną rację wyjaśniającą  wewnętrzny sens tego typu działania, nie są wykonywane przez terrorystę bezpośrednio. Są to czyny, które z jego perspektywy powinny być wykonane przez osoby trzecie. Zadanie terrorysty polega natomiast na doprowadzeniu do sytuacji, w której podjęcie tego typu czynów byłoby dla tych osób jakimś rodzajem praktycznej konieczności.  Mówiąc inaczej - na stworzeniu wybranym przez siebie ludziom takich warunków życia, które uniemożliwiłyby im wybór innej alternatywy działania niż ta, jaką im wyznacza w przyjętej przez siebie strategii działania. W tym celu terrorysta decyduje się na czyny, które w sposób najbardziej efektywny przyczyniłyby się do realizacji założonych celów.

Czysto formalna zasada instrumentalnej racjonalności, którą dobrze oddaje opisany już wcześniej kantowski imperatyw zręczności, nadaje takiemu działaniu specyficzny sens. W modelu tym rolę racji praktycznej nie mogą pełnić czynniki zewnętrzne, jak wartości moralne lub powszechnie przyjęte kryteria racjonalnego uzasadniania. Zaaprobowana przez terrorystę zasada instrumentalności czynów zamierzonych – tj. ich służebna funkcja w stosunku do celów – w roli takiej racji praktycznej widzi jedynie tę narzucającą się konieczność wewnętrzną, jaka wynika bezpośrednio z relacji środki-cele.

Choć zakładam, że każdy terrorysta funkcjonuje w ramach tak rozumianej podwójnej strategii działania, to jednak przesadą byłoby wyciąganie na tej podstawie wniosku, że każdy, kto w taki sposób postępuje winien być za terrorystę uznany. Aby wniosek ten uprawomocnić należałoby dodać kolejne warunki. Pierwszy z nich jest akceptowany w swej najbardziej ogólnej formule, niemniej zaczyna budzić pewne kontrowersje, gdy próbuje się dać precyzyjną wykładnię rozumienia niektórych jego założeń. Dwa kolejne natomiast podzielane są przez niektórych uznanych znawców terroryzmu; mają jednak wielu przeciwników.

Rzeczą raczej banalną wydaje się dzisiaj stwierdzenie, że zasadniczym elementem terrorystycznych działań jest wyrządzanie krzywdy. Na mocy tego założenia postępowanie, któremu takiej cechy przypisać nie można, za terrorystyczne uznane być nie może. Co do tego panuje dość powszechna zgoda. Problem powstaje wówczas,  gdy zaczynamy się zastanawiać, jakie definicje kryją się pod ogólnymi pojęciami wyrządzania krzywdy lub czynienia ludziom szkody.  Zagadnienie jest  złożone. Niemniej po bliższym przyjrzeniu się można dojść do wniosku, że ewentualne próby jego rozwiązania należałoby podjąć w oparciu o następujące dwie interpretacje. Pierwsza zakłada, że ci, którym wyrządza się krzywdę, są bezpośrednim obiektem terrorystycznego działania, jak to ma na przykład miejsce wtedy, gdy ktoś zostaje zabity, postrzelony lub okaleczony w wyniku, powiedzmy, poddania go torturom. Interpretacja druga zakres zastosowania tych pojęć znacznie rozszerza. Mówi się tu więc, że nie mniejszą krzywdę wyrządza się ludziom również wówczas, gdy niszczy się należące do nich określonego rodzaju rzeczy. Taki sposób postawienia sprawy pociąga za sobą wiele kolejnych problemów, niemniej nie należałoby ulegać zbyt łatwemu przekonaniu o jego niesłuszności. Wyobraźmy sobie, że ktoś wyrządza komuś krzywdę polegającą na tym, że   skutecznie zatruwa jedyne dostępne dla niego źródło wody pitnej i w ten sposób stawia pod znakiem zapytania jego dalsze życie. Przekonanie, że tego typu postępowanie należałoby uznać za istotny wyróżnik działania terrorystycznego, znajduje sobie dzisiaj coraz więcej zwolenników. Problem polega jednak na niejasności pojęcia „krzywda” lub „szkoda” w odniesieniu do relacji, jaką należałoby założyć między działaniem polegającym na niszczeniu rzeczy, a ludźmi będącymi faktycznym adresatem takiego działania. Czy wystarczającym kryterium tak rozumianej krzywdy byłoby obniżenie poziomu życia, jakie ludzie ci uznają za właściwe, czy też moglibyśmy mówić o krzywdzie jako o prawidłowym kryterium działań terrorystycznych dopiero wówczas, gdyby oznaczało ono niemożliwość dalszego życia ludzi, którym jest ona wyrządzana?

Pełna gama stopniowania tego typu relacji jest dużo większa, aniżeli wskazywałyby przytoczone dwa przypadki. Kto zatem i na jakiej podstawie miałby formułować wystarczające warunki nazywania terrorystycznymi działań polegających na niszczeniu posiadanej przez nas własności lub dóbr, od których zależeć może nasza pomyślność bądź też nasze istnienie? Nie wydaje się, aby można znaleźć dobre odpowiedzi na podobne pytania. Jeżeli nie chcemy, żeby za akty terrorystyczne uznawane mogły być bez mała wszystkie przypadki wyrządzania ludziom szkody  tylko dlatego, że niektórzy mają polityczne interesy, aby w pewnych sytuacjach tak określać tego typu czyny, to powinniśmy zrezygnować z próby nadawania temu pojęciu tak szerokiego znaczenia. Istnieje realne niebezpieczeństwo, że samo pojęcie „terroryzm” mogłoby utracić swoją funkcję semantyczną na rzecz funkcji czysto emotywnej, służącej wyrażaniu jedynie naszych emocji i postaw.

Nie zakładam, że niszczenie czyjejś własności nie może być przez nikogo odczuwane za większą szkodę lub przynajmniej za równą tej, jakiej możemy doznać od terrorysty w sposób bezpośredni. Nie zakładam też, że za takie nie może uchodzić obiektywnie. Są to sprawy dobrze nam znane i wydaje  się, że do ich zrozumienia nie jest potrzebna specjalistyczna wiedza z zakresu filozofii bądź psychologii. Wystarczy pewne doświadczenie i to, co nazywa się potocznie intuicją. Intensywność doznań, jeśli chodzi o wyrządzane nam krzywdy, nie stanowi istotnego kryterium, na mocy którego wyodrębniamy terrorystyczne działania. O ile zatem w ramach szerszej interpretacji krzywdy, wynikającej z tego rodzaju skierowanych na naszą własność aktów, pojęcie „terroryzmu” skażone byłoby tak znacznym stopniem względności, że zawsze byłoby sprawą dyskusyjną czy mamy faktycznie do czynienia z aktem terrorystycznym, to może rzeczą słuszną byłoby stwierdzić, że tego typu interpretacja winna zostać zaniechana.

Musimy jednak mieć świadomość , iż decyzja o wyborze węższego znaczenia wyrządzanej krzywdy  rozwiązuje problem jedynie częściowo. Pozwala na pewno na uniknięcie nieuchronnej w innym przypadku względności w pojmowaniu zjawiska terroryzmu, niemniej nie wyjaśnia jeszcze, dlaczego tak rozumiana  krzywda jest bezwzględnie zła moralnie.

Panuje dość powszechne przekonanie, że źródłem moralnej odrazy, jaką odczuwamy w odniesieniu do aktów terrorystycznych  jest to, że  krzywdzeni są w nich ludzie  niewinni. Uważa się, że terroryści, w przeciwieństwie do prowadzących wojnę żołnierzy, bądź sprawców politycznych zabójstw, a nawet zwykłych rzezimieszków, nie kierują się w swoich działaniach zasadą nietykalności osób niewinnych. Zasada ta z grubsza głosi, że osoba uznawana za niewinną nie może być przedmiotem takich samych działań represyjnych, jak ci, którzy są stronami istniejącego konfliktu. Przyjmuje się, iż każdy występujący między ludźmi konflikt ma swój wewnętrzny obszar, którego zakres można określić z większą lub mniejszą precyzją. Niekiedy zdarza się tak, że trudno mieć pewność w odniesieniu do określonych osób, czy są stronami konfliktu czy też nie. Nie sposób jednak wyobrazić sobie rzeczywistego konfliktu, którego natura bezwzględnie wykluczałaby istnienie osób, w stosunku do których można by mieć słuszne przekonanie o ich niewinności. Czy moglibyśmy, na przykład, sensownie utrzymywać, że z perspektywy  konfliktu między narodem żydowskim a narodami arabskimi, nie ma człowieka, który nie byłby zaangażowany po jednej z jego stron? Ewentualna trudność mogłaby polegać, na przykład,  na przypisaniu właściwego z tego punktu widzenia statusu żonom izraelskich żołnierzy bądź też członkom najbliższej rodziny bojowników z Hamasu, lecz czy moglibyśmy mieć wątpliwości w tej sprawie odnośnie dwuletniej eskimoski z Półwyspu Czukockiego?

Problem nie tkwi zatem w niedorzecznym pytaniu, czy w ogóle istnieją niewinni ludzie i czy przysługuje im z tego powodu nietykalność, lecz w pytaniu, na podstawie jakich kryteriów możemy ich niewinność ustalać. Poglądy w tej kwestii, które mogą liczyć na stosunkowo szeroką aprobatę, są mało wiarygodne, pomimo, że zrozumiałe wydają się leżące u ich podstaw racje. Otóż, wielu piszących na temat terroryzmu filozofów przyjmuje, że niewinność ofiar nie powinna być definiowana z perspektywy niezależnej od tego, co ma na ten temat do powiedzenia sam terrorysta. Twierdzi się, że kwestia niewinności nie jest możliwa do obiektywnego ustalenia, ze względu na brak społecznego konsensusu co do jej ostatecznych kryteriów. Zgadzam się, że trudno jest sformułować tak uniwersalne kryteria niewinności; na ogół zgadzam się także z tego typu myśleniem, które zakłada, że gdyby się okazało, iż jest to faktycznie niemożliwe, to w odniesieniu przynajmniej do niektórych aktów terrorystycznych można byłoby domniemywać istnienie jakiegoś rodzaju moralnego uprawomocnienia.  Na samą konsekwencję tak sformułowanego warunku zgodzić się jednak nie mogę. Oznaczałoby to bowiem, że terroryzm dzieliłby los pozostałych działań polegających na stosowaniu przemocy wobec ludzi, takich jak zabójstwo czy wojna, co do których dość powszechnie zakłada się istnienie wyjątków od zasady zabraniającej ich wykonania. Wyjątkowość takich przypadków uzasadniana jest najczęściej w oparciu o zasadę, że możemy w sposób moralnie usprawiedliwiony używać przemocy wobec osób, które swoim zachowaniem stwarzają zagrożenie dla naszego życia, o ile nasze postępowanie jest jedynym sposobem uniknięcia krzywdy będącej nieuchronnym i zamierzonym skutkiem ich działania. Mam duże zrozumienie dla tych, którzy wykluczają relatywizm moralny w odniesieniu do akcji terrorystycznych i ustalają jednoznaczne, niepodważalne i bezwyjątkowe kryteria ich moralnego zła.  Dla prawidłowego uzasadnienia takiego stanowiska kluczową sprawą jest niewątpliwie sposób ustalenia niewinności ofiar w działaniach terrorystycznych. Nie sądzę jednakże, że za antidotum na tego typu trudności mogą być uznane próby definiowania niewinności z punktu widzenia samych terrorystów. Założenie, że za człowieka niewinnego należy uznać każdego, kto jest tak postrzegany przez terrorystę, pomogłoby z pewnością wyeliminować brak porozumienia w tej sprawie między stronami konfliktu, niemniej pociągałoby za sobą również możliwość manipulowania definicją terroryzmu przez samych terrorystów.

Aby to wyjaśnić odwołam się do dobrze wszystkim  znanych dziejów europejskich konfliktów wojennych. W czasie drugiej wojny światowej stosowanie przemocy wobec oficjalnych przedstawicieli państwa niemieckiego uznawane było w krajach okupowanej Europy za moralnie usprawiedliwione. Wielu uznałoby tę opinię za słuszną także i dzisiaj. Zastanówmy się zatem, jakie znaczenie mogłaby mieć możliwość przyjęcia takich lub innych kryteriów niewinności ofiar tej przemocy w sytuacji, w której partyzanci jednego z okupowanych krajów dokonują zabójstwa cywilnych pracowników niemieckiego przemysłu zbrojeniowego lub osób odpowiedzialnych za dostawę żywności dla niemieckich żołnierzy stacjonujących na terenie państwa, z którego pochodzą partyzanci. Uznanie niewinności ofiar zakłada podwójną strategię działania partyzantów i kwalifikuje akcję zbrojną do grupy aktów terrorystycznych. Zmiana kwalifikacji tego czynu na działanie wojenne bądź zabójstwo, może zmienić nasze moralne nastawienie do sprawców i samego czynu na tej podstawie, że dajemy wiarę przypadkom, w których postępowanie pewnych osób daje nam moralne prawo do wyrządzenia im krzywdy lub pozbawienia ich życia. Aktom zabójstwa bądź krzywdzenia niewinnych takiego uprawomocnienia nie sposób tak prosto dostarczyć, o ile w ogóle założymy, iż jest ono kiedykolwiek możliwe. Dowodzi to, że moralne oceny pewnych działań mogą zależeć od właściwej ich kwalifikacji, która zależy z kolei od przyjętych kryteriów niewinności. Odwołanie się w tej kwestii do opinii sprawcy czynu, pozwoliłoby mu na takie manipulowanie ocenami moralnymi własnego postępowania, aby były one zgodne z jego interesem.

 

Niektórzy bagatelizują to zagrożenie wskazując, ze posiadanie przez terrorystę swoistej carte blanche, co do ustalenia właściwego statusu własnych czynów, nie może zmieniać niczego w ich moralnej kwalifikacji.  Nie podzielam tego optymizmu. Nawet jeśli zmiana kwalifikacji czynu z aktu terrorystycznego na zabójstwo polityczne nie stanowi automatycznie pełnego uprawomocnienia dla sposobu postępowania sprawcy, to pozostaje jednak niepewność co do tego, czy byłoby tak bez względu na okoliczności, w jakich czyn miałby miejsce. Nie wiadomo też, czy oznacza to, że nie można w tym przypadku mówić o jakimkolwiek uprawomocnieniu, czy też o moralnie wystarczającym uprawomocnieniu. Gdyby zachodził przypadek drugi, a wydaje mi się, że tak właśnie jest, to zmiana kwalifikacji określonego czynu z „aktu terrorystycznego” na „zabójstwo”, zgodna byłaby z interesem sprawcy definiowanym w kategoriach społecznego odbioru jego postępowania. Każdy, kto zna choćby pobieżnie współczesną rzeczywistość polityczną, wie jak trudno byłoby dowieść, że osoby podejmujące tego typu działania, nie biorą tej społecznej perspektywy w ogóle pod uwagę.

Ustalanie niewinności ofiar z punktu widzenia terrorysty ma jeszcze jedną niedogodność, która, kto wie, czy w konsekwencji nie doprowadziłoby niektórych do całkowitego zwątpienia w sens tej opinii. Wyobraźmy sobie Palestyńczyka, który detonuje bombę w jednej z kawiarni w Tel-Aviwie z zamysłem wywarcia w ten sposób wpływu na określoną decyzję władz izraelskich. Załóżmy, ze człowiek ten działał sam i że zanim zginął detonując ładunek wybuchowy, zdążył w jakiś sposób precyzyjnie wyrazić intencje swojego działania. Czy to, co zrobił jest aktem terrorystycznym? Czy możemy nazwać go terrorystą? Wiele osób udzieliłoby pozytywnej odpowiedzi na oba pytania.  Ich myślenie przebiegałoby mniej więcej w taki sposób: postępowanie tego człowieka znamionuje podwójna strategia działania, która jest niezbędnym elementem wszystkich akcji terrorystycznych; dowiadując się, że w zamachu zginęły przypadkowe kobiety, które weszły tam aby napić się kawy po zakupach w pobliskim supermarkecie, osoby te doszłyby do wniosku – jak zapewne większość z nas – że zginęli niewinni ludzie. Sądzę, że w opinii publicznej tego typu działanie uznane zostałoby za akt terrorystyczny na podstawie obu przedstawionych przesłanek.

W innej, nieco zmodyfikowanej wersji tego przypadku moglibyśmy założyć brak wiedzy na temat stanowiska zamachowcy w odniesieniu do problemu niewinności ofiar. Myślę, że opisany przypadek może występować w obu wersjach, niemniej na podstawie pobieżnej nawet wiedzy o świecie każdy doszedłby zapewne do wniosku, że faktycznie występuje w wersji drugiej. Nie przypominam sobie, aby zdarzyło się, że sprawcy tego rodzaju działań wyrażają publicznie swoje poglądy na temat winy bądź niewinności lub w jakikolwiek inny sposób dają do zrozumienia, jakie zajmują w tej sprawie stanowisko. Gdzie zatem znajdują podstawy do przyjęcia przesłanki o niewinności ofiar ci, którzy w takich przypadkach dochodzą do przekonania o terrorystycznym charakterze działania? Przyjęty w odniesieniu do aktów terrorystycznych sposób określania niewinności ludzi musi zakładać konieczność wyrażenia jasnego i powszechnie zrozumiałego stanowiska w tej sprawie przez samych sprawców.  Wyrażenie tego stanowiska w sposób „jasny” i „powszechnie zrozumiały” oznacza w kategoriach warunku minimalnego, że będzie miało ono formę wypowiedzi słownej na temat niewinności ludzi, którym wyrządzają oni krzywdę. Każdy zapewne dobrze rozumie, że nie mogą to być jakiekolwiek gesty, czyny, bądź deklaracje, które wymagałyby interpretacji osób trzecich.

W opisanej sytuacji mówienie o terroryzmie może wynikać tak naprawdę z domniemania, jakie sami czynimy odnośnie stanowiska sprawcy owego czynu w kwestii niewinności ludzi, którym wyrządza on swoim postępowaniem szkodę. Nie jest to jednak zgodne z przyjętym założeniem co do kryterium ustalania niewinności ofiar terrorystycznych zamachów. O ile dobrze rozumiem tych, którzy prawomocność definicji terroryzmu uzależniają od niewinności ludzi będących przedmiotem używanej przeciwko nim przemocy, to częścią powyższego założenia nie może być domniemanie kogokolwiek, co do rzeczywistego stanowiska sprawców odnośnie niewinności ludzi będących obiektem ich działań, lecz jedynie samo to stanowisko wyrażone w takiej formie, która nie wymaga dalszych uzupełnień ani interpretacji.

Można na to odpowiedzieć, że w przypadkach, jak opisany powyżej, niewinność osób, które przypadkowo znalazły się w miejscu wybuchu bomby, nie wymaga żadnego dodatkowego potwierdzenia i jest dla każdego normalnego człowieka zrozumiała sama przez się. Czy ktoś wątpiłby, można by pytać, w niewinność dziecka zabitego podczas ataku ekstremistów islamskich na World Trade Center, które wzięła ze sobą poszukująca tam pracy matka? Chcąc rozwiązać ten problem musimy nakreślić granice, w których terrorysta miałby autonomię w kwestii ustalania niewinności swych ofiar. Wśród autorów piszących o terroryzmie nie jest to lubiany temat. I nie bez powodu. Otóż, z punktu widzenia stanowiska, w ramach którego niewinność ofiar może być ustalana jedynie przez samego terrorystę, przyjmuje się zwykle najszersze z możliwych rozumienie jego autonomii. Takie podejście uważa się za trafne, gdyż każda próba, która by ją  ograniczała, mogłaby się spotkać z takim samym zarzutem, jak stanowisko definiujące terroryzm w kategoriach rzeczywistej bądź obiektywnej niewinności ofiar – doprowadziłoby to do dużego stopnia względności w pojmowaniu zjawiska terroryzmu, a w efekcie do niekontrolowanej rozbieżności opinii co do jego wartości moralnej. Rzeczą niemożliwą wydaje się bowiem ustalenie takich granic autonomii terrorysty, które nie byłyby sprawą dyskusyjną i które wykluczałyby racjonalność argumenów za ustaleniem innego jej zakresu.

Istnieją jednak pewne fakty, które nieco inaczej każą patrzeć na autonomię terrorysty w tej kwestii. Znane są przypadki anarchistów oraz ekstremistów islamskich, którzy  ofiarom swoich akcji zbrojnych przypisywali winę wbrew powszechnym na ten temat opiniom. Bojownicy takich organizacji zbrojnych, jak Dżihad, Hezbollah, czy Hamas próbują niekiedy uzasadnić swoje akcje wymierzone w przypadkowych mieszkańców izraelskich miast, odwołując się do zasady, zgodnie z którą nie ma niewinnych żydów. Znany jest też przypadek francuskiego anarchisty, znanego jako Emile Henry, który po podłożeniu w końcu XIX wieku bomby w jednej z paryskich kawiarni usprawiedliwiał swój czyn odwołując się do jeszcze bardziej ogólnej zasady, a mianowicie,  że nie ma niewinnych ludzi.  Uznanie słuszności obu poglądów może skutkować dużo mniejszą odpowiedzialnością moralną sprawców tych czynów, aniżeli miałoby to miejsce w odniesieniu do przypadków krzywdzenia niewinnych ludzi. Zupełnie inny byłby również moralny wymiar zła podjętych przez nich działań. Zapewne wiele osób zdecydowanie odrzuciłoby sugestię, aby uznawać tego typu uzasadnienia dla czynów polegających na wyrządzaniu krzywdy.  Mam nadzieję, że byliby wśród nich również ci, którzy są zwolennikami daleko idącej autonomii w ramach tezy o uzależnieniu niewinności ofiar od przyjętego w tej sprawie punktu widzenia terrorystów.

Pewnym rozwiązaniem tego problemu byłoby może umiejętne ograniczenie wolności terrorysty w ustalaniu niewinności bądź winy swych ofiar. Można by, na przykład, założyć, że dowolność w tej mierze winna być tylko jednostronna. Oznaczałoby to, że mógłby on za niewinne uznać jedynie te osoby, których należałoby obarczyć winą  z punktu widzenia powszechnie obowiązujących zasad  moralnych. Nie mógłby natomiast uznać winnym nikogo, kto w obiektywnej perspektywie moralnej jest osobą niewinną. Wprowadzając taką zasadę osiągnęlibyśmy dość wymierny rezultat – oto żaden terrorysta nie mógłby polepszyć moralnej kwalifikacji swego czynu zarówno w sytuacji, w której faktycznie wierzyłby, że ludzie, których krzywdzi, są winni, jak i wówczas gdyby wyrażał takie przekonanie tylko po to, aby zrzucić z siebie moralne odium za dokonany postępek.

Tak sformułowane prawa terrorysty do ustalania niewinności ofiar swoich czynów pozwalałyby mu jedynie na wybór większego zła i choć dla przeciwników terroryzmu mogłoby to stanowić namiastkę sprawiedliwego zadośćuczynienia za wyrządzoną krzywdę, to jednak nie rozwiązywałoby w najmniejszym stopniu powstałego problemu. Otóż, głównym powodem, dla którego przyjmuje się zasadę ustalania niewinności ofiar z punktu widzenia samego terrorysty, jest uniknięcie nieuchronnej w innym przypadku względności zjawiska terroryzmu. Należałoby zatem zapytać, czy ci, którzy akceptują tę zasadę faktycznie tego typu względności unikają. Odpowiedź nie jest łatwa, gdyż każda jej forma zakłada wyrażenie zgody na określone warunki jej prawdziwości. Gdybyśmy udzielili pozytywnej odpowiedzi, to wiedzieć musimy, że chcąc nie chcąc wyrazilibyśmy przyzwolenie na przyznanie terrorystom nieograniczonej autonomii w kwestii ustalenia niewinności swych ofiar. Nie moglibyśmy, na przykład, określić mianem akcji terrorystycznej zdetonowania bomby w kawiarni w Tel-Aviwie, gdyby okazało się, że sprawca tego zdarzenia wierzy w słuszność twierdzenia, że nie ma niewinnych żydów. Stworzylibyśmy tym samym możliwość manipulowania pojęciem terroryzm przez tych, którzy mieliby zamiar dopuścić się tego typu zbrodni. W ten sposób moralność stałaby się zakładnikiem osób, których z nią nic nie łączy.  Nie znam żadnej poważnej analizy problemu terroryzmu, w której tego typu praktyka byłaby tolerowana. Brak przyzwolenia na takie rozwiązanie problemu oznacza jednakże, że do określenia terroryzmu potrzebujemy takich kryteriów niewinności, które są w jakimś stopniu niezależne od punktu widzenia samego terrorysty. Określenie stopnia, w jakim można mówić  o niezależności tych kryteriów od sprawcy tego typu działań nie jest rzeczą wymagającą ustalenia, albowiem istotny dla naszych rozważań skutek powstaje przy każdej - najmniejszej nawet - próbie ograniczenia w tym zakresie autonomii terrorysty, a nie tylko przy próbie ograniczenia jej zakresu od jakiegoś ściśle wyznaczonego miejsca.

Rzeczą moralnie niepoprawną byłoby pozbawienie tych, którzy występują przeciwko terroryzmowi oraz doświadczają jego skutków, wpływu na ustalenie prawidłowych kryteriów definiowania tego zjawiska, a przez to pozbawienie ich wpływu na moralną ocenę poszczególnych aktów stosowania przemocy.  Nie zakładam, że kryteria leżące u podstaw rozróżnienia winnych od niewinnych są klarowne i zrozumiałe dla każdego, kto podejmuje trud ich analizy. Nie zakładam nawet, że możliwe jest przedstawienie w tej kwestii takiej linii granicznej, która byłaby satysfakcjonująca w każdym przypadku wyrządzania ludziom krzywdy. Argumenty przemawiające przeciwko ustalaniu niewinności jedynie z punktu widzenia sprawców tych krzywd są jednakże na tyle przekonywujące, że niegodnym filozofa zaniechaniem byłoby niepodjęcie próby sformułowania bardziej obiektywnego stanowiska w tej sprawie.

Gdy mówimy o kimś, że jest niewinny, to możemy mieć na myśli dwie rzeczy. Po pierwsze, możemy chcieć przez to powiedzieć, że osoba ta nie wyrządza świadomie nikomu krzywdy; i jest to węższe znaczenie niewinności. Możemy też – po drugie – mieć na myśli nieco szerszy kontekst, w ramach którego osobą niewinną nazywamy tego, komu nie jest przypisana moralna wina. Tak więc niewinność przeciwstawiać możemy albo umyślnemu działaniu na szkodę innych, albo moralnej winie. W definicji terroryzmu powinno być stosowane węższe, poza moralne znaczenie niewinności. Za osobę niewinną uznać należałoby każdego, kto nie działa z rozmysłem na szkodę samych terrorystów ani na szkodę tych, których terroryści w sposób uprawniony reprezentują. Przyjęcie odmiennego, normatywnego, rozumienia niewinności, które przeciwstawne jest moralnej winie, zakłada bowiem konsekwencje, na które wielu  nie chciałoby zapewne wyrazić zgody. Musielibyśmy wówczas do pewnego stopnia usprawiedliwić postępowanie Palestyńczyka, który zabija nastoletnią żydówkę wyrażającą poparcie dla izraelskiego rządu za nieustępliwą politykę wobec narodu palestyńskiego, natomiast trudno byłoby nam znaleźć uzasadnienie dla zabicia w czasie akcji zbrojnej izraelskiego żołnierza, którego wcielono do armii wbrew jego pacyfistycznym zapatrywaniom.

Każdy akt terroryzmu zakłada celowe użycie agresji i przemocy pod adresem określonych osób. Usprawiedliwienie wynikającej z nich krzywdy jest czasami wskazane i może się dokonać w oparciu o takie cechy osoby lub własności jej postępowania, w odniesieniu do których zastosowanie przemocy wydaje się  konieczne. Moralny kontekst niewinności z pewnością tego warunku nie spełnia. Uprawomocnione z tego punktu widzenia przypisanie winy nastoletniej żydówce nie zawsze usprawiedliwiałoby zastosowanych przeciwko niej środków przemocy. Podstawą odróżnienia osób winnych od niewinnych musi być ustalenie, kto świadomie powoduje szkodę lub wyrządza ludziom krzywdę. Zdaję sobie sprawę, że przyjęcie właściwego kryterium jest niezwykle trudne. Wątpliwości budzić może kluczowe dla tego punktu widzenia pojecie „krzywdzenia” lub „wyrządzania szkody”. Może nas krzywdzić zarówno ten, kto łamie nam palce u rąk i morduje naszych bliskich, jak i ten, kto w niewybredny sposób demonstruje sprzeciw wobec wygłaszanej przez nas opinii. Oparcie niewinności ludzi na tak szerokim rozumieniu czynionej przez nich szkody niesłusznie, zdaje się, zawężałoby pojęcie terrorystycznych aktów. Dlatego też należałoby  przyjąć zasadę, iż krzywda wyznaczająca granice niewinności, musi być ściśle związana z brakiem możliwości przeżycia lub niemożnością prowadzenia życia na określonym poziomie przez ludzi, którym zostaje zadana. Za niewinną należałoby uznać każdą osobę, która swoim rozmyślnym działaniem nie zagraża bezpośrednio życiu terrorysty, ani reprezentowanym przez niego osobom, a także bezpośrednio nie uniemożliwia prowadzenia przez nich życia na poziomie uznanym za godziwy przez osoby niezaangażowane w konflikt.

Użycie przemocy może być czasami usprawiedliwione. Usprawiedliwienie to nie powinno opierać się jednakże na niedorzecznym stwierdzeniu, że używamy jej przeciwko niedobrym ludziom, lecz na tym, że to właśnie ci ludzie wyrządzają nam z rozmysłem krzywdę w przyjętym rozumieniu tego pojęcia. Gdyby sprawcy naszych krzywd znajdowali się poza zasięgiem posiadanych przez nas możliwości, co do zastosowania obronnych działań odwetowych, to i tak nie pomogłoby to  usprawiedliwić  naszego agresywnego zachowania wobec innych ludzi – nawet jeśli okazałoby się, że łączy ich z nimi jakiś ścisły związek krwi lub braterstwa i że zastosowanie przeciwko nim przemocy uwolniłoby nas od dalszych krzywd.  Moralna stosowność postępowania polega  w takim przypadku na kierowaniu wrogich działań przeciwko rzeczywistym obiektom uzasadnionego sprzeciwu. Zgadzamy się zapewne co do tego, że takim obiektem nie mogą być ludzie niewinni.

Wśród tych, którzy usiłują ustalić właściwe granice terroryzmu wiele kontrowersji budzi znaczenie, jakie nadaje się zamiarom sprawców terrorystycznych akcji. Czy za terrorystę uważać będziemy tego, kto w celu osiągnięcia zakładanych przez siebie celów faktycznie krzywdzi niewinnych ludzi, czy też już tego, kto pod ich adresem  wyraża taką groźbę?  A może terrorystą należałoby nazwać zarówno tego, kto wyraża taki zamiar, jak i tego kto wciela go w życie?

Każde z obu pytań – choć w różnej mierze – opiera się na założeniu, że prawidłowe określenie zjawiska terroryzmu może wiązać się z wyrażeniem określonego rodzaju gróźb oraz prawdopodobnie na przekonaniu, że są to groźby wykonania czynu, który jest moralnie zły. Gdyby zdefiniowanie w taki sposób terroryzmu miało zawsze zakładać jego zło moralne, to autorzy tej koncepcji musieliby wierzyć, że nie mogą zajść  okoliczności podważające prawdę twierdzenia, że zawsze byłoby moralnie złe mieć zamiar wykonania czynu, którego moralnego zła nikt nie może kwestionować. Z tego punktu widzenia prawdziwe wydaje się twierdzenie, że działanie terrorystyczne przeprowadza osoba żywiąca zamiar wykonania takiej czynności, której wykonanie jest moralnie złe. Ponieważ zakłada się, że złe jest samo posiadanie zamiaru wykonania czynności, której wykonanie jest moralnie złe, to złe byłoby również  działanie o charakterze terrorystycznym.

Nie przekonuje mnie tego typu argumentacja. Choć niektórzy uważają, że jest bez zarzutu, sądzę, że nie osiąga celu, do jakiego została powołana. Co wynika bowiem z faktu, że tak zdefiniowany terrorysta ma zamiar wykonania złego czynu oraz, że z tego powodu, iż czyn jest zły, jego zamiar  jest również zły moralnie? Otóż myślę, że trudno byłoby na tej podstawie wnioskować, że terrorysta jest osobą niemoralną lub, że za niemoralne powinniśmy uważać jego postępowanie. O ile takie myślenie jest poprawne, to jedyna wiarygodna w tym przypadku konkluzja nie ma w ogóle znaczenia moralnego. To, co tu ostatecznie stwierdzamy, sprowadzić można do daleko skromniejszej tezy – że aby być terrorystą trzeba mieć złe zamiary. Ci, którzy uznają to twierdzenie za banalne nie będą, jak sądzę, odbiegać daleko od prawdy. Dużo ważniejsze jest jednak to, że myśląc w ten sposób nadal nie wiemy, czy rzeczą moralnie złą jest popieranie terroryzmu. Do tego potrzebna jest dodatkowa przesłanka, mianowicie, że działanie terrorystyczne jest moralnie złe dlatego, gdyż wykonująca je osoba posiada zamiar wykonania czynu, który jest zły z powodu moralnego zła samego czynu. Jak widzimy, proces dochodzenia do moralnej prawdy byłby w tym przypadku dość skomplikowany. Nie jest też pewne czy gwarantowałby oczekiwany rezultat.  Rodzi się tu wiele wątpliwości:  Czy zawsze jest moralnie złe mieć zamiar wykonania złego czynu? Czy moralnie zła jest osoba, która zamierza wykonać złe działanie, czy też moralnie złe jest tylko powzięcie takiego zamiaru? Czy zawsze moralnie zła byłaby osoba zamierzająca wykonać coś złego? Czy przedmiotem oceny moralnej ma być sam zamiar, czy też działanie polegające na powzięciu zamiaru?  Sprawę słuszności takiego rozumienia terroryzmu przesądzić mogłoby udzielenie odpowiedzi na wiele pytań. Mam poważne obawy, czy udałoby się tego dokonać.

Istnieje, zdaje się, lepszy sposób przekonania się o rzeczywistej wartości poglądu, że samo wyrażenie zamiaru skrzywdzenia niewinnych ludzi jest wystarczającym kryterium dla terrorystycznych działań. W języku, którym posługujemy się na co dzień, jest wiele pojęć na określenie ludzi wykonujących pewnego rodzaju działania, które to pojęcia są utworzone od czasowników określających ich wykonanie. Tak więc gwałcicielem nazywamy kogoś, kto dokonał gwałtu; uwodzicielem nazywamy z kolei tego, kto bałamuci innych; tancerzem  natomiast jest ten, kto tańczy. Podobnie, jak się wydaje, ma się sprawa z pojęciem terrorysty – jest to osoba, która terroryzuje  ludzi. Poza dzielącymi te pojęcia różnicami, wynikającymi przede wszystkich z charakterystycznych i właściwych dla każdego z nich zbioru desygnatów, mają one interesującą dla prowadzonych rozważań cechę wspólną. Otóż, status, jaki nadają osobom, do których się odnoszą, może być im faktycznie przypisany dopiero po wykonaniu właściwych dla znaczenia tych pojęć czynności. Nikt z pewnością nie nazwie kogoś mordercą tylko dlatego, że wyraża on w taki lub inny sposób zamiar zabicia innego człowieka. Mordercą stajemy się dopiero po dokonaniu aktu zabójstwa. Oczywiście muszą być spełnione dodatkowe jeszcze warunki, aby pojęcie to mogło być stosowane w sposób prawidłowy, niemniej bez względu na to, jakie byłyby to warunki, nie zmienią one uznanej powszechnie zasady, że nie jest mordercą ten, kto nikogo nie zamordował. A czyż moglibyśmy nazwać pijakiem znajomego, który będąc faktycznie abstynentem, dość często w poważny sposób wyrażał zamiar pofolgowania sobie w tej mierze?  Z politowaniem zwykle patrzymy też na mężczyznę, który będąc znany z tego, że nie cieszy się względami kobiet, próbuje utrwalać o sobie opinię bawidamka i uwodziciela poprzez częste wyrażanie zamiarów dokonania licznych sercowych podbojów. Nie inaczej przedstawia się sprawa z pojęciem terrorysty – możemy stosować je w odniesieniu do osób, które w pewnym celu wyrządzają lub wyrządziły krzywdę niewinnym ludziom. Nie wydaje się, aby warunek ten spełniała osoba wypowiadająca jedynie taką groźbę.

Zgoda na przyjętą własność tego typu pojęć dość skutecznie, jak myślę, uniemożliwia ich zastosowanie do osób, których moglibyśmy obarczyć odpowiedzialnością jedynie za wyrażanie określonych zamiarów zrobienia czegoś w przyszłości. Można jednakże przewidzieć w sposób czysto teoretyczny zajście pewnego przypadku, który, gdyby się wydarzył, wymusiłby zmianę tego stanowiska. Byłoby tak wówczas, gdyby się okazało, że w pewnych okolicznościach posiadanie zamiaru wykonania określonych czynności zakładałoby w sposób bezwyjątkowy również ich wykonanie. Wyrażenie „zakładałoby w sposób bezwyjątkowy” może odnosić się albo do realnego świata w którym istnieje osoba żywiąca taki zamiar – wówczas mówimy o konieczności zajścia relacji o charakterze przyczynowo-skutkowym – albo też może odnosić się do rzeczywistości logicznej. Nie istnieje, jak sądzę, tego typu konieczność w odniesieniu do praw kauzalnych, która łączyłaby we wskazany sposób nasze zamiary z będącymi ich przedmiotem czynami. Nie widzę też racjonalnych podstaw, aby uważać, że powiedzenie, iż ktoś zamierza coś uczynić, znaczy to samo, co powiedzenie, że on to właśnie czyni lub już uczynił.

Bardziej subtelny sposób obejścia tezy mówiącej, że terroryzm oznacza określony sposób postępowania człowieka, mógłby polegać na  przedstawieniu odmiennej interpretacji problemu posiadania lub żywienia przez kogoś określonych zamiarów. Zwolennicy szerszego rozumienia zjawiska terroryzmu mogliby zakładać, że mówienie o kimś, iż żywi lub posiada zamiar, oznacza tak naprawdę, że osoba ta wykonała czynność polegającą na powzięciu takiego zamiaru. Tak więc nikt nie mógłby być terrorystą  jedynie ze względu na to, że ma zamiar postąpić w pewien sposób, lecz byłby nim ten, kto podejmuje się działania polegającego na powzięciu określonego zamiaru. Myśląc w ten sposób faktycznie pozbylibyśmy się dość kłopotliwego przeświadczenia, zgodnie z którym wystarczającym kryterium terrorystycznego działania jest posiadanie złych zamiarów. Pozostałyby jednak inne wątpliwości. Rozważany pogląd głosi, że terrorystą jest ten, kto podejmuje się czynności polegającej na powzięciu zamiaru wykonania określonego działania. Który z dwóch czynów, wykonywanych przez tak rozumianego terrorystę winien jednak stanowić ostateczne kryterium znaczenia, jakie nadajemy pojęciu terroryzm? Gdybyśmy nawet doszli do przekonania, że żadna z możliwych odpowiedzi nie zmienia niczego w moralnej kwalifikacji terrorystycznego aktu, to nie oznaczałoby  jednak, że udzielenie jednej lub drugiej odpowiedzi jest również obojętne z punktu widzenia znaczenia, jakie przypisujemy samemu pojęciu „terrorysta”. Czy mordercą nazwalibyśmy tego, kto wyraża groźbę zamordowania innej osoby, tylko dlatego, że przypisujemy mu wykonanie czynności polegającej na powzięciu takiego zamiaru?  Czy też mordercą nadal nazywać będziemy tylko tego, kto mając taki zamiar osobę tę zamordował?  Nie mam wątpliwości, że czynność polegająca na powzięciu takich lub innych zamiarów nie może w tej sytuacji decydować o właściwym znaczeniu pojęć odnoszących się do relacji podmiotu z otaczającym go światem. Takie same zasady stosujemy w innych tego typu przypadkach – gdy nazywamy kogoś nauczycielem, prokuratorem, gwałcicielem, pijakiem bądź grotołazem. Nie widzę istotnych powodów, aby postępować inaczej w stosunku do terrorysty. Ci, którzy wbrew zaprezentowanej argumentacji na rzecz węższego znaczenia pojęcia „terrorysta”, upierać się będą nadal przy stosowaniu jego szerszej interpretacji, mogą odróżniać oba stanowiska poprzez zastosowanie do własnego rozumienia terroryzmu takich określeń, jak „potencjalny” lub też „słaby”.

Nadawanie zjawisku terroryzmu szerszego znaczenia, obejmującego powzięcie przez sprawców określonych zamiarów, utrudnia sformułowanie jednoznacznego stanowiska moralnego w tej kwestii, a ponadto, co jest prawdopodobnie bardziej istotne, pomniejszać może w oczach postronnego obserwatora wagę negatywnego znaczenia moralnego terrorystycznych czynów.   Znaną jest bowiem sprawą, iż nasza dezaprobata jest daleko słabsza w stosunku do tych, którzy jedynie wyrażają groźbę skrzywdzenia niewinnych ludzi, aniżeli do tych, którzy niewinnych ludzi faktycznie krzywdzą. Zdarza się nawet tak, że uznając moralną niesłuszność wyrażania tego typu gróźb, odczuwamy czasami jakiś rodzaj sympatii w stosunku do tych, którzy ograniczają swoje pragnienie użycia przemocy wobec niewinnych ludzi do powzięcia jedynie takich zamiarów. Nie ma to nic wspólnego z prawdą. Terrorysta okrywa się najbardziej haniebną moralnie niesławą, której  nie może zmazać żadną próbą odkupienia, ani też w jakikolwiek sposób usprawiedliwić. Zło jest w tym przypadku bezwzględne, a odczucie moralnej odrazy stanowi naturalną ludzką reakcję. Wyjaśnienie takiego stanu nie może opierać się jedynie na definiowaniu zamiarów sprawcy, lecz wymaga odwołania się do cierpienia i bezsilności ofiar terrorystycznych zamachów.

Jednym z największych osiągnięć naszej kultury moralnej od czasów nowożytnych jest przekonanie o absolutnym zakazie krzywdzenia niewinnych ludzi. Sens tego oddaje w języku potocznym powiedzenie, że osoby niewinne są nietykalne. Niektórzy uważają, iż łamanie tej zasady przez terrorystów jest źródłem  bezwzględnego zła ich postępowania. Trudno byłoby się z tym nie zgodzić. Chciałbym jednak pójść o krok dalej i zapytać, czy należałoby domniemywać, ze jest to ta własność terrorystycznych działań, która bezpośrednio stanowi o ich unikatowym statusie etycznym – że postępowania sprawców tych działań nie sposób usprawiedliwić?  Zawsze wydawało mi się, że pozytywna odpowiedź byłaby w tym przypadku pewnym uproszczeniem i to pomimo świadomości faktu, że każdy, kto w podobny sposób myśli, musi zdawać sobie sprawę z niejednoznacznego odbioru takiej postawy. Oto bowiem mamy sytuacje, mógłby ktoś rzec, w której zamordowanie z premedytacją niewinnych dzieci  może dla myślącego w taki sposób człowieka nie stanowić jeszcze wystarczającego argumentu na rzecz bezwzględnego charakteru negatywnej oceny moralnej tego czynu bądź jego sprawców. Chciałbym zapewnić, że u podstaw moich wątpliwości nie leży jednak bezduszność, lecz chęć wyjaśnienia jedynego w swoim rodzaju zła  tkwiącego w terrorystycznych działaniach. Na czym zatem ona polega?

Odpowiadając krótko można by powiedzieć, że na postawieniu niewinnych ludzi w sytuacji, w której są oni bezsilni wobec zadawanego im cierpienia. Bezsilność, na którą skazuje ich terrorysta, ma zwykle podwójne oblicze. Pierwszy jej rodzaj jest trudny do przezwyciężenia, gdyż wynika z moralnej tożsamości ofiar terroru – z tego, że tak a nie inaczej definiują oni dobro i że przedkładają je w swoim życiu nad zło. Kiedy znajdujemy się w sytuacji konfliktu lub gdy świadomi jesteśmy możliwej agresji ze strony innych ludzi, możemy zwykle uniknąć krzywdy zmieniając w swoim zachowaniu to, co jest powodem wrogiego do nas nastawienia. Jeżeli przedmiot takiej wrogości jest uzasadniony, to zmieniając swoje postępowanie, nie tylko unikamy ewentualnej krzywdy ale poprawiamy ponadto własne moralne notowania. W obszarze działań, które uznajemy za akty terrorystyczne, tego typu rozumowanie, jak i zachowanie, są niemożliwe. Ludzie stają się tu obiektem przemocy nie ze względu na to co zrobili lub robią, i za co  można obarczyć ich zasłużoną winą, lecz ze względu na to, czego nie robią, a za co mogliby zostać winą obarczeni, gdyby to uczynili. Pokrętna logika terroryzmu doprowadza do sytuacji, w której bardziej narażeni na krzywdę są ludzie niewinni, aniżeli ci, których można by w sposób uzasadniony jakąś winą obarczyć. Terrorysta nie próbuje bowiem zabijać czy okaleczać swoich faktycznych wrogów - on próbuje zmienić jedynie ich sposób postępowania. Osoby niewinne mają zatem większe szanse na uniknięcie krzywdy bądź zachowanie życia, gdy utracą swoją niewinność. Na ulicach Tel-Aviwu mniej narażeni na ataki terrorystyczne są żołnierze izraelscy, niż dzieci i ich matki. Terroryści burzą w ten sposób strukturę moralną świata społecznego, w którym żyli nasi przodkowie, albowiem ceną, jaką każą nam płacić za bezpieczne życie jest sprzeniewierzanie się zasadom moralnym, którym dochowanie wierności czyni nas ludźmi moralnie dobrymi i niewinnymi. Ten rodzaj bezsilności wobec zadawanego cierpienia w szczególnie trudnym położeniu stawia ludzi ceniących wartości moralne,  prowadzenie godnego życia zwiększa bowiem w paradoksalny sposób ryzyko śmierci, kalectwa bądź też innego cierpienia.

Istnieje też inny rodzaj bezsilności, której źródło nie tkwi już w obszarze moralności, lecz w obiektywnym charakterze niemożności zaradzenia okolicznościom, przeciwko którym występuje terrorysta. Ludzie będący ofiarami ataku terrorystycznego nie mają zwykle żadnej sposobności bezpośredniego wpływania na zrealizowanie żywionego przez terrorystę zamiaru. Ci, którzy zostali przez terrorystów zaocznie skazani na śmierć, nie mogą z tego powodu być brani pod uwagę jako praktycznie zaangażowani wykonawcy terrorystycznych celów. Trudno byłoby się też spodziewać, aby w takiej roli zechcieli wystąpić pokrzywdzeni już w terrorystycznych zamachach ludzie. Tak naprawdę terroryści nie tylko nie biorą w rachubę tego typu ludzkich zachowań, ale nie zakładają nawet, że w ogóle mogłyby one przynieść jakikolwiek pożądany przez nich efekt gdyby miały faktycznie miejsce.

Strategia działań terrorystycznych zakłada natomiast duży stopień efektywności zastosowania represyjnych środków wobec niewinnych osób, wynikający wprost ze znaczenia, jakiego ich śmierci lub wyrządzonej im krzywdzie będą nadawać ci, których sposób myślenia lub postępowania terroryści chcieliby zmienić. Tak instrumentalne i czysto przedmiotowe traktowanie niewinnych ludzi odbiera im szansę, aby poprzez zmianę sposobu życia lub doraźne działanie mogli uniknąć grożącego ich życiu lub zdrowiu niebezpieczeństwa. Z kolei terrorysta nigdy nie może mieć pewności, że krzywda wyrządzona niewinnym osobom pomoże w wyżej wyjaśniony sposób w realizacji zakładanego przez niego celu. Doświadczenie zdobyte w tej kwestii w wieku XX pokazuje, że jest raczej odwrotnie – ataki na niewinnych ludzi nie osłabiają lecz wzmagają determinację u tych, którzy są właściwym ich celem. Absurdalność terrorystycznych działań w perspektywie praktycznej racjonalności jest podwójna – z jednej strony krzywdzenie niewinnych ludzi jest bezsensowne z punktu widzenia obiektywnego charakteru bezsilności tych ludzi wobec realizacji założonych przez terrorystę celów; z drugiej strony jest bezsensowne również dlatego, że podobną bezsilnością charakteryzuje się sam terrorysta, przeceniający w swojej strategii działania znaczenie wyrządzanej przez siebie krzywdy, jako najbardziej optymalnego środka realizacji założonych celów.

W świetle wniosków, do jakich prowadzą te rozważania, jasno rysuje się również bezwzględny antynomizm i amoralizm współczesnego  terroryzmu.  Możliwość usprawiedliwionego użycia przemocy wobec ludzi w takich formach jak wojna, czy też polityczne zabójstwo, wynikać może z zasad moralnych, które w ściśle określonych okolicznościach legitymizują konieczność ludzkiej krzywdy. W taki sposób dość powszechnie uzasadniane jest na przykład prawo do zbrojnego występowania przeciwko okupantom, bądź też do fizycznego eliminowania tyranów lub dybiących na nasze życie psychopatycznych zabójców. Wielu z nas podziela ten punkt widzenia. Zakładamy bowiem, że moralność nie może całkowicie pozbawiać nas możliwości obrony przed agresją lub przemocą. Często jednak się zapomina, ze istnieje ściśle wyznaczona linia demarkacyjna poza którą wyrządzona krzywda może być interpretowana w kategoriach niezasłużonej tragedii ludzkiej. Działania zagrażające życiu oraz działania uniemożliwiające bądź utrudniające prowadzenie życia na poziomie uznanym  za zadowalający, pozwalają ich ofiarom na wyrażanie aktów sprzeciwu pociągających za sobą  krzywdę ich sprawców. Nie ma jednak przyzwolenia na krzywdę, dla której jedynym uzasadnieniem byłaby odmienność wyznawanych wartości. Nawet kulturowo uzasadniona obojętność lub sprzeciw wobec wyznawanych przez innych ludzi zasad moralnych, nie daje terrorystom żadnych możliwości uniknięcia odpowiedzialności za swoje czyny.

 

Czy w takiej sytuacji możemy pewnie wyrokować o amoralistycznym charakterze wszelkich terrorystycznych działań, czy też możemy mówić tylko o działaniach przeprowadzanych z odmiennych perspektyw moralnych? Wybór drugiej ewentualności dawałby terrorystom szansę moralnego uzasadnienia swoich czynów. Niektórzy mogą się skłaniać do takiego rozwiązania upatrując źródła słuszności własnego poglądu w idei moralnego relatywizmu. Nie sądzę jednak, że jest to prawidłowy sposób myślenia. Pogląd relatywistyczny zakłada logiczną możliwość akceptowania przez dwie osoby wzajemnie niezgodnych, lecz tak samo słusznych sądów moralnych. W praktyce relatywizm moralny ma swoje granice. Nie będzie zapewne rozpatrywana w takich kategoriach sytuacja, w której równie słuszną jak nasza byłaby opinia osoby, wedle której rzeczą moralnie dobrą jest publiczne obcinanie kończyn za nie wywiązanie się ze złożonych obietnic. Czy zalecenie nakazujące mordowanie dzieci w celach czysto hedonistycznych uznane winno być za sąd moralny równie słuszny, jak ten, który w tym względzie sami akceptujemy? Nawet jeśli w etyce nie będziemy mogli się obejść bez relatywistycznych odniesień, to zakładam że uznanie jakiegoś sądu za moralny wymagało będzie nieco bardziej wysublimowanych kryteriów, aniżeli jego aprobata ze strony określonych grup społecznych lub jednostek. Sądy wypowiadane przez przedstawicieli takich zbiorowości jak mafia, czy też uznanych swego czasu organizacji społecznych, jak partia faszystowska, bądź też sądy pojedynczych przestępców nie reprezentują  żadnego stanowiska moralnego, lecz mniej lub bardziej słuszne opinie ich autorów.

Wartości leżące u podstaw działania terrorystów również nie powinny być uznawane za wartości moralne. Mogą reprezentować określone światopoglądy o stosunkowo wysokiej organizacji wewnętrznej, niemniej nie należy domniemywać, jakoby wartości i zasady moralne stanowiły w ich ramach jakieś znaczące kryterium dokonywanych ocen i posiadanych motywacji.  Właściwy terrorystom amoralizm polega, z jednej strony, na świadomym odrzuceniu powszechnie uznawanych zasad moralnych oraz – szczególnie - na lekceważeniu zasad moralnych uznawanych przez ludzi, których wybrali na ofiary swoich działań; z drugiej strony natomiast na niemożliwości wykorzystania etyki dla uzasadnienia tego, co czynią.

Niniejszy esej ukazał się w książce Terroryzm. Globalne wyzwanie, pod red. K.Kowalczyka i W. Wróblewskiego, Toruń 2006, s.15-29. Publikowany jest za wiedzą i zgodą redaktorów ksiązki