Zdarza się czasami spotkać ludzi, którzy dobrze wiedzą, co powinni czynić, jednak twierdzą, że ich sumienie nie pozwala im, aby w taki sposób postępowali. Część z nich po namyśle ignoruje głos sumienia i postępuje zgodnie z moralnym obowiązkiem. Są jednak i tacy, co większy posłuch dają własnemu sumieniu. Niektórzy z nich są nawet przekonani, że czyny dyktowane sumieniem są bardziej słuszne od tych, których wymaga obowiązek.

Jednym ze zwolenników takiego punktu widzenia był niewątpliwie Leszek Kołakowski:

Każdy z nas rozumie, co znaczy powiedzenie: „Powinienem to zrobić, ale nie mam na to sumienia”. Może się to wydawać dziwne, że sumienie nie daje przyzwolenia na coś, o czym jednocześnie ta osoba wie, że powinna to uczynić. Widać jednak z tego przykładu, że są to dwie różne sprawy: być…przekonanym, że … coś zrobić należy, i przeżywać doświadczenie, które do czegoś skłania.

Można zapytać: kiedy rzeczywiście pojawia się spór pomiędzy głosem sumienia a jakąś skądinąd uznaną regułą moralną, kogo raczej należy słuchać? Na pewno nie ma na to ogólnie ważnej odpowiedzi, wyjątków nie dopuszczającej, ale wolno ryzykować przypuszczenie, że słuchanie sumienia jest w sumie bezpieczniejsze i że ono mniej nas może oszukiwać aniżeli zasady moralne, które przecież niemal zawsze potrafimy na naszą korzyść przekręcić[1].

Widać wyraźnie, że autor tych słów nie tylko uznaje możliwość wyboru między głosem sumienia a etyką i nie tylko dokonuje takiego wyboru, ale, co ważniejsze, podaje również powód, dla którego decyduje się na taką, a nie na inną decyzję w tej sprawie. W odniesieniu do kwestii ostatniej istnieje pewna niejasność, której Kołakowski nigdzie nie tłumaczy, a mianowicie, co znaczy, że słuchanie sumienia jest bezpieczniejsze oraz, że zasady moralne potrafimy zawsze przekręcić na naszą korzyść.

Można jedynie przypuszczać, że chodzi o to, iż zasady moralne są zwykle ogólne i abstrakcyjne, a przez to trudne do jednoznacznej interpretacji i zastosowania do konkretnych warunków (co faktycznie może być niemałą pokusą, aby dać upust własnym pragnieniom), natomiast sumienie, jako przeżywane doświadczenie lub doznawane uczucie, które do czegoś wyraźnie nakłania lub czegoś zakazuje, jest dla każdego zrozumiałe ad hoc, i żadna interpretacja nie jest konieczna, a nawet można domniemywać – że nie jest także możliwa. Kiedy przyjmie się takie stanowisko, to powiedzenie, że sumienie jest bezpieczniejsze ponieważ w ogóle nas nie oszukuje lub mniej nas oszukuje niż zasady moralne, może oznaczać tylko, że głosu sumienia w ogóle nie jesteśmy w stanie zmanipulować albo, że jest on mniej podatny na zniekształcenie, niż treść zasad moralnych. Teza jest zapewne słuszna, jednak mało doniosła. Dużo ważniejszą rzeczą wydaje się bowiem to, czy sumienie prawidłowo oddaje nasze obowiązki. Nie dlatego przecież mam słuchać głosu sumienia, że jest on mniej podatny na zniekształcenia, lecz dlatego, że to on, a nie zasady moralne, adekwatnie formułuje moje zobowiązania.

Uwaga ta prowadzi do innej jeszcze możliwości. Jej umiarkowaną wersję wyraża najlepiej przekonanie, że czyny dyktowane sumieniem bardziej sprzyjają dobru i na ogół trafniej wskazują na to, co faktycznie jest naszym obowiązkiem. Wersja mocniejsza zakłada natomiast w sposób kategoryczny, że obowiązki moralne nie istnieją niezależnie od tego, co nakazuje nam czynić nasze sumienie.

Jest mało prawdopodobne, aby do jednej z przedstawionych wersji mógł odwoływać się ktoś, kto, tak jak Kołakowski, uznaje wyższość sumienia nad sądami moralnymi. Żadna bowiem ze wskazanych możliwości (że głos sumienia nie jest podatny na manipulacje, że najtrafniej oddaje nasze faktyczne obowiązki moralne oraz, że jest jedynym ich źródłem) nie może stanowić wiarygodnej podstawy dla dokonanej preferencji. Aby było inaczej, głos pojedynczego sumienia nie mógłby się nigdy rozmijać z nakazem moralnej powinności. Niestety, istnieją liczne przykłady świadczące o tym, że sumienie nie zawsze prowadzi nas ku dobru i nie zawsze współgra z obowiązkiem.

W służbie zła

Ci, którzy czytali Przygody Hucka Marka Twaina pamiętają zapewne skrupuły moralne głównego bohatera wynikające z faktu, że skrywał prawdę i pomagał w ucieczce Jimowi, który będąc Murzynem i zbiegłym niewolnikiem, był jednocześnie jednym z najbardziej oddanych mu przyjaciół. W trakcie wspólnej podróży po Mississippi Huck Finn pozostawał cały czas rozdarty między sumieniem, które bezwarunkowo nakazywało mu zadenuncjować Jima, a życzliwością i uczuciami sympatii, jakie żywił wobec przyjaciela:

[Jim] drżał ze wzruszenia na myśl o bliskiej wolności. Prawdę mówiąc i ja drżałem, patrząc na niego, bo zaczynało mi świtać w głowie, że Jim jest już wolny. A za czyją sprawą? Moją! Owa pewność tak mnie dręczyła, że spokoju znaleźć nie mogłem. Przedtem nigdy mnie ta kwestia nie zajmowała, ale teraz coś mnie wewnątrz gryzło i dręczyło. Przekonywałem siebie, że to nie moja wina, że to nie ja skłoniłem Jima do porzucenia swej właścicielki, ale to wszystko nie skutkowało. Wiedziałeś przecież – mówiło mi moje sumienie, że Jim po to uciekł, żeby się schronić do stanów wolnych. Trzeba ci było przybić do brzegu i powiedzieć o tym pierwszemu, kogo spotkasz.

Sumienie dopiekało mi ciągle, coraz gorzej, tak, że wreszcie wytrzymać dłużej nie mogąc, powiadam mu z cicha: - Dajże ty mi spokój! Nie za późno jeszcze… niech tylko mignie na brzegu jakie światło, zaraz tam popłynę i powiem komukolwiek o Jimie.

Po chwili jednak stanął mi Jim, jak żywy, przed oczyma i przypomniał mi się cały ów czas z nim razem na wodzie spędzony: dnie, noce, wieczory księżycowe, ulewy i burze. I jakoś nie mogłem natrafić na tę rację, z powodu której miałbym okazać się nieżyczliwy dla Jima. Przeciwnie, wszystkie, które mi do głowy przychodziły, przemawiały za nim jedynie. [2] 

Gdyby Huck posłuchał sumienia, wydałby Jima w ręce tych, którzy ścigając zbiegłych niewolników dawali tym samym wyraz poparcia dla rasistowskiego prawa. W rezultacie sam stałby się rasistą. Jego sumienie przez cały czas usilnie namawia go do takiego właśnie postępowania, dlatego naturalną życzliwość i przywiązanie do Jima uważa za godną pogardy słabość swego charakteru, a niekiedy nawet za ciężkie przewinienie. Nie czyni tego, co uważa za moralnie słuszne i obowiązkowe tylko dlatego, że nie potrafi zdławić w sobie naturalnych uczuć sympatii wobec innego człowieka, z którym łączą go więzy koleżeństwa i przyjaźni. Gdyby był silniejszy z pewnością postępowałby zgodnie z głosem własnego sumienia, a w takim przypadku nie tylko Jim, lecz żaden inny Murzyn nie mógłby w jego towarzystwie cieszyć się wolnością wynikającą z uzasadnionego łamania prawa białych mieszkańców Ameryki do posiadania na własność ludzi o czarnym kolorze skóry.[3]

Takich problemów nie mieli jednak postępujący zgodnie z głosem własnego sumienia funkcjonariusze Inkwizycji, ani faszyści. Heinrich Himmler na przykład tak wykładał nazistowskie rozumienie trudów słusznego postępowania w przemówieniu do komendantów obozów koncentracyjnych oraz dowódców SS:

 … chcę zupełnie szczerze powiedzieć o pewnej niezwykle ważnej sprawie… Mam na myśli… eksterminację narodu żydowskiego… Zdajemy sobie sprawę z tego, że oczekujemy od was rzeczy „nadludzkich”, „nadludzko nieludzkich”… Rozkaz rozwiązania kwestii żydowskiej był najokropniejszym rozkazem, jaki otrzymała kiedykolwiek jakaś organizacja… Większość z was zapewne już wie, co to znaczy, gdy 100, 500 czy 1000 ciał leży nieruchomo obok siebie… Jesteśmy twardzi, bo to wytrzymaliśmy, nie tracąc przy tym – z wyjątkiem sytuacji wywołanych ludzką słabością – przyzwoitości.[4]

Jeśli przyzwoitość polega na postępowaniu według tego, co samemu uważa się za słuszne pomimo sprzeciwu naturalnych uczuć sympatii i życzliwości, to problem większości nazistów nie polegał na umiejętnym zagłuszaniu lub przezwyciężaniu wyrzutów sumienia, lecz na wyeliminowaniu litości, jakiej doznają wszyscy normalni ludzie w obliczu tak okropnych zbrodni. Na czym więc polegał „nowatorski” pomysł rozwiązania tego problemu?

Sztuczka, jakiej użył Himmler – który najwyraźniej sam był dotknięty tymi instynktownymi reakcjami – była bardzo prosta i przypuszczalnie niezwykle skuteczna: polegała ona na zwróceniu owych instynktownych odruchów niejako w przeciwną stronę i przeciwko sobie. Tak więc zamiast wykrzyknąć: Cóż za potworne rzeczy zrobiłem tym ludziom – zbrodniarze ci potrafili powiedzieć: Cóż za potworne rzeczy musiałem oglądać, wykonując swe obowiązki! Jak ciężkie było brzemię na moich ramionach!.[5]

Przykłady te dowodzą, że czyny dyktowane sumieniem nie zawsze idą w parze z wymogami etyki. Ta dysharmonia może przejawiać się na dwa sposoby. Wiadomo, iż nierzadko zdarza się tak, że nasze sumienie milczy nawet w obliczu największego zła. Wówczas nie tylko nie buntujemy się przeciwko dziejącej się wokół nas niesprawiedliwości, lecz poczucie winy nie nęka nas nawet wtedy, gdy sami w niej uczestniczymy. O wiele gorszym jednak przejawem kryzysu sumienia są przypadki, gdzie osoba, która zło bezpośrednio czyni lub która z łatwością może je uczynić, przekonana jest albo o słuszności takiego postępowania albo o własnym w tym względzie obowiązku.

Ponieważ sumienie jest zawsze głosem indywidualnym, więc preferowanie jego wyborów w okolicznościach, w których może ono nakazać nam popełnienie zbrodni prowadzi w etyce do wielu paradoksów. Jeżeli na przykład dwa sprzeczne ze sobą czyny zostałyby nakazane w tym samym czasie i w podobnych okolicznościach przez sumienie dwóch różnych osób, to zgodnie z przyjętą zasadą preferencji oba byłyby jednakowo słuszne. Gdybyśmy natomiast uznali, że nakaz sumienia stanowi dla każdego moralną obligację do zgodnego z nim działania, to w przypadku takiego zbrodniarza jak Himmler musielibyśmy uznać, że nakazane mu przez sumienie postępowanie, mające na celu eksterminację Żydów, było de facto jego moralną powinnością.

Zwolennicy sumienia jako najwyższego i ostatecznego źródła zasad słusznego postępowania mają w tej sytuacji do wyboru dwie możliwości. Według pierwszej, której najbardziej zdeklarowanym zwolennikiem był na terenie filozofii bodajże Joseph Butler, każdy sąd sumienia winien być uważany za nieomylny w tym znaczeniu, że zawsze adekwatnie wyraża nasze obowiązki. Według drugiej natomiast sumienie nie daje takiej pewności, i choć w większości przypadków jego nakazy są prawidłowe, to jednak ostatecznie nie może być zawsze traktowane jako w pełni wiarygodne źródło naszych przekonań o tym, co powinniśmy czynić. Wydaje się, że żadna z tych propozycji nie rozwiązuje do końca opisanych paradoksów. Założenie o nieomylności sprzeczne jest bowiem z naszą wiedzą o świecie, w którym ludzie kierujący się głosem własnego sumienia czynią niekiedy zło, i postępując w ten sposób nie realizują bynajmniej moralnego obowiązku. Pozbawienie sądów sumienia statusu nieomylności rodzi z kolei uzasadnioną wątpliwość, dlaczego w przypadku konfliktu sumienia i zasad moralnych, to sumieniu należałoby przypisywać zawsze nadrzędny autorytet.

Zagrożenie dla etyki

Ci, którzy moralne kryterium słusznego postępowania utożsamiają z własnym poglądem na ten temat postępują zgodnie z prawem do własnego sumienia, któremu nadaje się niekiedy miano Reguły Sumienia:

Każdy ma moralne przyzwolenie na wykonanie czynu x, kto po dogłębnym przemyśleniu doszedł w swoim sumieniu do przekonania, że wykonanie tego czynu jest jego obowiązkiem.

Załóżmy, że osoba A uznająca Regułę Sumienia utrzymuje również sąd moralny, zgodnie z którym nie powinno się nigdy torturować ludzi. Nie można wykluczyć, że inni po starannym przemyśleniu całej sprawy dojdą w swoim sumieniu do wniosku, że istnieją okoliczności, w których stosowanie tortur nie tylko nie zasługuje na potępienie, ale może być nawet przedmiotem ciążącego na nas obowiązku moralnego. W takiej sytuacji każdy, kto popiera prawo do własnego sumienia – a więc również osoba A – musi uznać, że

(1) jest moralnie dozwolone stosowanie tortur przez tych, którzy po dogłębnym przemyśleniu całej sprawy doszli do wniosku, że w określonej sytuacji powinni przedsięwziąć tego typu drastyczne środki.

Ponieważ jednak A głosi jednocześnie sąd moralny, że stosowanie tortur jest bezwzględnie złe, to musi również uznać, że osoby, których sumienie zezwala im na stosowanie tortur, nie powinny nigdy tego robić. Utrzymywany przez A sąd moralny zakłada zatem, że

(2) nikt nie może mieć moralnego przyzwolenia na torturowanie ludzi.

(1) i (2) są wewnętrznie sprzeczne. Wniosek jest zatem taki, że nikt, kto wyraża zgodę na prawo do własnego sumienia nie może jednocześnie aprobować i głosić zasad moralnych, z którymi w swoim sumieniu nie zgadzają się inni. Ponieważ zawsze znajdą się jacyś ludzie, których sumienie będzie przeciwne zasadom moralnym, jakie mógłby głosić lub jakie faktycznie głosi zwolennik Reguły Sumienia, to wydaje się, że nie byłoby rzeczą niesłuszną twierdzić ponadto, że nie może on utrzymywać żadnych zasad moralnych bez popadania w sprzeczność.[6]

Dodatkowa trudność polega na tym, że źródłem zasad moralnych nie jest też samo sumienie. Uzasadnienie nieposłuszeństwa wobec konkretnych zasad moralnych w oparciu o głos sumienia nie może bowiem polegać ani na przedstawieniu argumentów świadczących o ich niesłuszności, ani tym bardziej na przedstawieniu argumentów na rzecz słuszności przeciwnych im zasad moralnych. Możliwość spełnienia choćby jednej z tych rzeczy zakładałaby bowiem, że głos sumienia nie jest moralnym drogowskazem jedynie w obrębie pojedynczego bytu, że ma ważność ponadjednostkową, a to by znaczyło, że w jakimś stopniu mógłby stanowić punkt odniesienia lub nawet obligację dla innych ludzi. Nadzieje, że tak się stanie są jednak płonne. Nikt nie może przecież sensownie twierdzić: „moje sumienie nakazuje wam, abyście postąpili tak a nie inaczej”. Mówiąc o obowiązkach, jakie ciążą na innych ludziach, mogę powołać się na własne sumienie jedynie w sposób paraboliczny – gdy zastanawiam się, jakie przekonania miałby każdy z nich na ten temat, gdyby był taką osobą jak ja.

[1] L. Kołakowski, Mini wykłady o maxi sprawach, Kraków 2004, s. 179 oraz 184

[2] M. Twain, Przygody Hucka, Kraków 2005, s. 57, 58, 140

[3] J. Bennett, The Conscience of Huckleberry Finn, Philosophy, 1974, t. 49, s. 125-127

[4] R. Manwell, H. Fraenkel, Heinrich Himmler, London 1965, s. 132

[5] H. Arendt, Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, Kraków 2010, s. 138

[6] C.R. Kordig, Pseudo-Appeals to Conscience, Journal of Value Inquiry 1976, t. 10, s. 7-17; K.R. Seeskin, Genuine Appeals to Conscience, Journal of Value Inquiry 1978, t. 12, s. 296-300